Historia stojąca za „Wild Thing” Jimiego Hendrixa (udostępnienie)

 Oryginalna publikacja: Opublikowane przez Seth Lorinczi  05 paź 2018

Być może nie znasz nazwiska Eda Caraeffa, ale jeśli jesteś fanem rocka lat 60. i 70., to z pewnością podziwiałeś przynajmniej kilka spośród setek okładek albumów i zdjęć z koncertów, które zrobił w trakcie swojej długiej i bogatej kariery fotograficznej.

Swoje najsłynniejsze zdjęcie zrobił mając zaledwie 17 lat, w czerwcu 1967 roku. Wtedy, będąc jeszcze uczniem drugiej klasy liceum Westchester High School w Los Angeles, usłyszał o „festiwalu rock and rolla” na wybrzeżu w Monterey i udał się tam z kilkoma przyjaciółmi i aparatem pożyczonym od optometrysty swojej rodziny. Jak później powiedział: „Nie byłem miłośnikiem muzyki, który przyjechał, aby cieszyć się muzyką i zrobić kilka zdjęć. Byłem tam, aby ją fotografować — i tak zrobiłem”.

Zdjęcie, które widział cały świat, przedstawiało Jimiego Hendrixa pod koniec jego pierwszego występu w Ameryce. To zaskakujący i nieziemski obraz: Hendrix klęka przed Fender Stratocaster położonym na scenie, z otwartymi ustami i zamkniętymi oczami w ponadczasowej pozie dominacji i ekstazy.

A, i gitara się pali.

Zdjęcie Caraeffa stało się jedynym obrazem, który dwukrotnie trafił na okładkę Rolling Stone . Piosenka, którą wykonywał Hendrix... eee, burning? „Wild Thing”. Ale do tego dojdziemy.

***

Na Monterey International Pop Festival było wiele do zobaczenia i usłyszenia. Choć niewielki w porównaniu ze standardami gigantycznych, definiujących dekady festiwali, które miały nadejść — Woodstock miał się odbyć dopiero za dwa lata, choć miał być w dużej mierze inspirowany przez Monterey — był to sztandarowy event w tworzeniu „rocka podziemnego”.

Umieszczając niekonwencjonalne i regionalne gwiazdy, takie jak Big Brother and the Holding Company i Laura Nyro obok bardziej uznanych artystów, takich jak Byrds i Simon & Garfunkel, a co najważniejsze, przeplatając rockowe i folkowe występy z artystami soulu i muzyki świata, takimi jak Otis Redding i Hugh Masekela, Monterey pomogło stworzyć szablon dla szerokiego programu festiwali (oraz odtwarzaczy iPod z funkcją odtwarzania losowego), które miały nastąpić.

Ed Caraeff nie wiedział o tym, kiedy przybył na festiwal. Był jednym z około 8000 szczęśliwców, którzy faktycznie zdobyli bilet (szacunkowo 25 000 do być może 90 000 innych osób przesiadywało na pobliskich terenach targowych i parkingach). Ale jak nam opowiedział, dostał kluczową wskazówkę od kogoś, kogo spotkał w basenie dla fotografów tuż przed sceną:

Pewien niemiecki fotograf z Europy powiedział mi, żebym „zachował trochę filmu na tego kota Jimiego Hendrixa”.

Nie przypuszczał, że ta rada okaże się tak cenna.

Monterey powstało szybko. Pracując po godzinach przez zawrotne siedem tygodni, organizatorzy — John Phillips z Mamas & the Papas, producent muzyczny Lou Adler, menedżer i przedsiębiorca Alan Pariser oraz rzecznik prasowy Beatlesów Derek Taylor — zdołali stworzyć ramy funkcjonalnego festiwalu.

Program był najwyższej klasy, ale równie godni uwagi byli artyści, którzy odmówili występu z różnych powodów. Poprzednie aresztowania za narkotyki pokrzyżowały plany występów Rolling Stones i Donovana. Bob Dylan wciąż dochodzi do siebie po swoim niszczycielskim wypadku motocyklowym. Captain Beefheart and the Magic Band wycofali się na nalegania ówczesnego gitarzysty Ry Coodera, który był zdenerwowany, że lider zespołu Don Van Vliet wykonał nieco nieeleganckie i inspirowane LSD wyjście ze sceny podczas niedawnego występu.

Najbardziej znaczącym wydarzeniem było to, że Beatlesi odrzucili zaproszenie do występu. Nie było to zaskoczeniem, biorąc pod uwagę, że zespół ogłosił, że zaprzestanie koncertowania w poprzednim roku. Jednak dla pary angielskich artystów nominowanych w ich miejsce przez Paula McCartneya Monterey miało być przełomowym momentem w ich karierze.

W 1967 roku The Who nie byli w Stanach Zjednoczonych zupełnie nieznani. „Happy Jack” dotarł do 24. miejsca na liście Billboard Hot 100 rok wcześniej, a wcześniejsze piosenki, takie jak „Anyway, Anyhow, Anywhere” i „My Generation” cieszyły się regionalnym sukcesem w odosobnionych zakątkach kraju.

Ironicznie, drugi „angielski” artysta — Jimi Hendrix — wcale nie był Anglikiem, chociaż jego zespół towarzyszący Experience był od dawna gwiazdą londyńskiej sceny. Ale chociaż spędził lata, wspierając całą masę znakomitych artystów w Stanach — The Isley Brothers, Little Richard, King Curtis i innych — Hendrix naprawdę był nieznany w Stanach Zjednoczonych.

Wszystko to miało się zmienić.

The Who i The Experience dzielili już scenę w Londynie wcześniej tego roku i byli fanami muzyki drugiej strony, choć ostrożnymi. Hendrix zaczął niszczyć gitary pod koniec swoich występów, co Pete Townshend z The Who uważał, nie bez racji, za „swoje”.

W 1967 roku publiczność domagała się, by na koncercie Who zobaczyć trochę zniszczenia, co Jimi Hendrix, który niedawno przybył do Londynu, odnotował z uwagą. Czekając za kulisami na wczesnym koncercie Experience w marcu tego roku, Hendrix i menadżer Chas Chandler omawiali sposoby, w jakie mogliby znaleźć się na pierwszych stronach gazet. Dziennikarz Keith Altham był w pokoju i zasugerował, że Experience musi zrobić coś bardziej dramatycznego niż występ sceniczny Who. „Może rozwalę słonia” – zażartował Hendrix, na co Altham odpowiedział: „Cóż, szkoda, że ​​nie możesz podpalić swojej gitary”.

To również miało się zmienić.

***

Kilka miesięcy później, w nocy 18 czerwca 1967 r., Hendrix i Townshend znaleźli się nieco nieswojo stłoczeni za kulisami w Monterey. Ponieważ był to pierwszy duży występ w USA dla obu zespołów, żaden z nich nie chciał pójść w ślady drugiego. Co bardziej wymowne, żaden z nich nie chciał być drugi, aby zademonstrować swoje rozwalające instrumenty wybryki przed festiwalową publicznością.

Po tym, jak obaj znaleźli się w impasie, sprawę rozstrzygnął rzut monetą, a The Who wygrało pierwsze miejsce. Choć w tamtym czasie nie zwracano na to uwagi, konfrontacja Townshenda z Hendrixem okazała się kluczowa, tygiel prowadzący do późniejszej i największej twórczości The Who. Jak później opowiadał w wywiadzie dla dziennikarza muzycznego Matta Resnicoffa:

Widok Jimiego całkowicie, kompletnie mnie zniszczył. To było przerażające, ponieważ zabrał z powrotem czarną muzykę. Przyszedł i ukradł R&B. Dał jasno do zrozumienia, że ​​to właśnie robił… Poczułem, że nie mam emocjonalnego wyposażenia, naprawdę, fizycznego wyposażenia, naturalnego geniuszu psychicznego kogoś takiego jak Jimi. Zdałem sobie sprawę, że to, co miałem, to zbiór sztuczek, które przyszedł i zabrał mi.

Niezależnie od tego, The Who przebili się przez 25-minutowy set, pozostawiając scenę wirtualną sceną zbrodni z rozwalonymi instrumentami muzycznymi. Następnie zagrali Grateful Dead, nasycając w dużej mierze zapomniane zakątki amerykańskiej muzyki korzennej osobliwie halucynogennym blaskiem. Można śmiało powiedzieć, że prawie nikt na widowni nie miał pojęcia, co będzie dalej.

***

Scena została zresetowana na następny akt wieczoru, załadowana — nieco złowieszczo — zarówno nowymi 100-watowymi wzmacniaczami Marshalla, jak i pożyczonymi wzmacniaczami Dual Showman, wówczas największą i najpotężniejszą ofertą Fendera. Kimkolwiek był ten „Jimi Hendrix”, było jasne, że nie żartował.

Wzmianki o Brianie Jonesie z Rolling Stones były gorącym plotkiem krążącym wśród tłumu. Teraz skazany na zagładę książę londyńskiej sceny dał o sobie znać, wziął mikrofon i, nieco słabym głosem, niemal zagłuszonym przez podekscytowane okrzyki, przedstawił swojego „bardzo dobrego przyjaciela… najbardziej ekscytującego gitarzystę, jakiego kiedykolwiek słyszałem”.

W tym momencie nocy Caraeffowi udało się zdobyć prawdopodobnie najlepsze miejsce w całym audytorium: Stanąć na składanym krześle w basenie dla fotografów, wciśniętym dokładnie w środek sceny. Gdy Jimi Hendrix Experience wkroczył na scenę, zaskoczenie publiczności było niemal namacalne. Jak opowiadał nam Caraeff:

Dziewięćdziesiąt pięć procent tłumu tej nocy nie miało pojęcia, kim jest The Jimi Hendrix Experience ani jak wyglądają: Modne trio, dwóch chudych białych londyńczyków i czarnoskóry facet grający na gitarze jak nikt inny. Mnóstwo POSTAWY!

Ponad 50 lat po fakcie trudno jest odtworzyć kontekst przełomowego występu Hendrixa tamtego wieczoru. Rock and roll był jeszcze młody w 1967 roku, a wiele z tego, co przeniknęło do świadomości publicznej, zostało stworzone przez białych artystów przyjmujących style artystów afroamerykańskich.

Bez względu na skromne oczekiwania publiczności, Jimi Hendrix postanowił im się przeciwstawić. Oto czarnoskóry mężczyzna ubrany w najbardziej ekstrawagancki, wręcz konfrontacyjny strój hipisa, jaki można sobie wyobrazić, grający na gitarze elektrycznej z oszałamiającą płynnością i ekspresją, a także prezentujący ją z miażdżącą, nigdy wcześniej nie doświadczoną głośnością.

Choć jego występy są ekscytujące do słuchania , słuchanie bez oglądania jest zimnym pocieszeniem. Jimi Hendrix był przede wszystkim wykonawcą i jedną z tych rzadkich osób, których po prostu nie można nie oglądać. Na szczęście mamy ten luksus, ponieważ festiwal został uchwycony przez dokumentalistę DA Pennebakera w filmie dokumentalnym Monterey Pop z 1968 r., a więcej materiałów filmowych Hendrixa opublikowano w filmie Jimi Plays Monterey z 1985 r .

Jeśli seks był siłą napędową rock and rolla, Hendrix na scenie uczynił to oburzająco i obficie wyraźnym. Na przemian jego kochanka, jego bezbronna więźniarka i uosobienie jego męskości, w jego rękach gitara elektryczna stała się bronią masowej zagłady.

Jeśli czuł jakiekolwiek zdenerwowanie przed swoim debiutanckim występem w Ameryce, to pod koniec występu wyraźnie wyparowało. Niezwykle swobodnie i figlarnie przy mikrofonie przed tym ostatnim numerem, narzeka oczarowanej publiczności, że nie może: „…Po prostu złap mnie, człowieku i po prostu, oooohhhh…”.

The Experience rozwaliło dziewięć piosenek tej nocy, pięć z nich to covery. Niektóre z nich badaliśmy już wcześniej, w tym jego ostateczną wersję „Hey, Joe”, piosenki, która w tamtym czasie krążyła po Stanach od kilku lat.

Jednak gdybyśmy musieli wybrać jedną piosenkę reprezentującą ten epokowy występ, byłaby to kończąca koncert wersja „Wild Thing”.

***

Przyjrzeliśmy się tej piosence wcześniej . Skomponowana przez Amerykanina Chipa Taylora, ale rozsławiona przez The Troggs, grupę półkompetentnych gitarzystów z przedmieść Anglii, którzy doprowadzili ją do pierwszej dziesiątki na dwa radosne miesiące w 1966 roku, piosenka była niemal idealnym ucieleśnieniem pożądania i prymitywizmu przenikającego wczesny rock and roll.

Jak opisano w książce Becoming Jimi Hendrix , piosenka wywołała natychmiastową i silną reakcję u młodego gitarzysty. Dawna dziewczyna Carol Shiroky wspomina, że ​​kiedy pierwszy raz usłyszał ją w radiu, Hendrix wyskoczył spod prysznica — nagi i mokry, z włosami na papilotach — i chwycił gitarę, dając jej improwizowany występ.

W nocy pełnej niespodzianek „Wild Thing” Hendrixa z pewnością był hitem. Jeśli wersja The Troggs jest pierwotna, pełna obietnic (lub nagiego pożądania), to wersja Hendrixa to przedawkowanie seksualnego spełnienia. On też to wie: mieląc tył gitary, kręcąc wzmacniaczem, strzelając do publiczności bezwstydnymi podchodami i beztroskimi drwinami. To zdumiewający występ od początku do końca.

Nazywając ten ostatni numer „połączonym hymnem angielskim i amerykańskim”, rozpoczyna go warknięciem sprzężenia zwrotnego, dźwiękiem, który w połowie 1967 roku nadal brzmiał bardziej jak międzygwiezdna transmisja niż cokolwiek stworzonego przez ludzi. Chwila pauzy, a potem ten nieomylny, trzyakordowy, jaskiniowy grind.

Hendrix jest tutaj w swojej najlepszej formie. Pewny siebie, ognisty i figlarny, wyciąga wszystkie asy z rękawa: gra slajdy łokciem, robi salto podczas solówki. Wie, że zdobył publiczność w całości. Nawet jego występ wokalny — instrument, co do którego czasami czuł się paraliżująco niepewnie — jest pewny siebie, tak swobodny i swobodny jak jego gra na gitarze. Posłuchaj jego improwizacji, kliknięć językiem i odrzutów tutaj: „Och, kurczę, kocham cię”.

Mówiąc o tym solo, to jest to własny dodatek Hendrixa. W końcu, jaka piosenka Jimiego Hendrixa byłaby kompletna bez gitarowego solo? Ale tak jak Hendrix drażni publiczność mikrofonem, tak samo robi to swoją gitarą. Ta kręta, raga-eskowata figura, którą przedstawia, jest cytatem z „Strangers in the Night”, przeboju Franka Sinatry,  singla nr 1 na liście Billboard  (i albumu) z poprzedniego roku, piosenki, która na swój własny, bardzo miejski sposób przekazała mniej więcej to samo przesłanie, co „Wild Thing”. A Hendrix grał ją jedną ręką – swoją niegrającą prawą ręką.

Hendrix zagrał następny refren z gitarą przewieszoną, niemożliwie, za plecami. A gdy piosenka zmierzała ku punktowi kulminacyjnemu, Ed Caraeff był w idealnej pozycji, aby uchwycić moment wykwintnej destrukcyjnej i erotycznej mocy.

Hendrix już położył swojego Stratocastera na scenie i montował go w niewygodnym, ale hipnotyzującym pokazie dominacji. Następnie, gdy perkusista Mitch Mitchell i basista Noel Redding rozpętali dźwiękową burzę, a wzmacniacze wyły w wrzeszczących arkuszach sprzężenia zwrotnego za nim, Hendrix nagle wstał, sięgnął po coś ukrytego za wzmacniaczem i zaczął namaszczać swój torturowany instrument.

Teraz, będąc w pełni w posiadaniu swojej mocy, jego najzwyklejszy gest pełen nieskrępowanej potencji seksualnej — oszczędzając tylko ostatniego pocałunku dla Stratocastera nasączonego naftą — zapala zapałkę i rzuca ją na gitarę. W jednej chwili instrument staje w płomieniach.

Caraeff, już zraniony bliskością trzech potężnych wzmacniaczy gitarowych, znalazł się teraz w zupełnie innym położeniu, na tyle blisko, że musiał osłonić twarz przed gorącem płonącej gitary. Wiedział jednak, że to moment, który się nie powtórzy. Przesuwając dźwignię aparatu, aby przesunąć rolkę, odkrył, że nie chce się przesunąć — utknęła. Pozostało tylko jedno ujęcie i musiało się liczyć. Gdy Jimi Hendrix uniósł palce, pozornie wyczarowując ogień gołymi rękami, Caraeff zrobił swoje ostatnie zdjęcie tej nocy.

Niedawno zwrócono mi uwagę, że to, co czyni zdjęcie płonącej gitary wyjątkowym, to fakt, że Jimi uklęknął do mojego poziomu, stając na krześle wciśniętym w scenę, cztery stopy od płonącej gitary. Po tym ujęciu, mimo że w moim pożyczonym aparacie nie było już filmu, nie ruszałem kamery, ponieważ ta gorąca, płonąca gitara rozbijała się na latające kawałki. To był zdrowy rozsądek, aby chronić moją odsłoniętą twarz!

To jeden z najbardziej kultowych i przykuwających uwagę obrazów w całym panteonie rock and rolla. Tragiczny koniec Hendrixa nie został jeszcze wtedy napisany, ale jak donosił dalej Los Angeles Times , w trakcie tego jednego występu Jimi Hendrix „przeszedł od plotki do legendy”.

***

Reszta życia Jimiego Hendrixa nie była pozbawiona wydarzeń. Ogromny przełom komercyjny; fantasmagoryczna i odurzona trasa po Stanach Zjednoczonych w 1968 r.; awans na najlepiej opłacanego artystę rockowego na świecie; decydujący o dekadzie występ „The Star-Spangled Banner” w Woodstock w następnym roku. Krótko mówiąc, samo ucieleśnienie rock and rolla w dekadzie, w której dorastał.

Podobnie było z młodym Edem Caraeffem. Niedługo po zakończeniu Monterey International Pop Festival, Jimi Hendrix odwiedził rodzinne tereny Caraeffa – Hollywood. Caraeff dowiedział się, że gitarzysta zatrzymał się w dwupiętrowym motelu na Sunset Boulevard, wywołał kilka czarno-białych odbitek – w tym zdjęcie płonącej gitary – w ciemni w swojej szkole średniej, opuścił szkołę w przerwie obiadowej i pojechał, aby pokazać Hendrixowi swoją pracę. Niesamowite, że zostali przyjaciółmi. Następnej nocy Caraeff odebrał go i razem pojechali na imprezę.

Zatrzymaj się na chwilę, jeśli chcesz, i wyobraź sobie, że przychodzisz na imprezę w liceum ze swoim nowym kumplem. A tym kumplem jest Jimi Hendrix.

Potem Caraeffowi pozwolono na pełny dostęp do frontu i zaplecza każdego show przez lata. Następnie wykonał niezliczone tysiące zdjęć rockowych, każdego (i pozornie każdego), od Captain Beefheart po Eltona Johna i The Stooges.

To jest , drodzy czytelnicy, rock and roll.

Komentarze

Popularne posty